Snułem się dziś po Alejach Jerozolimskich w poszukiwaniu sklepiku pana Donimirskiego. Pan Donimirski sprzedaje rakiety tenisowe i robi naciągi, można u niego dostać to, czego nie można dostać w państwowych sklepach sportowych, a ja szukam niedrogiego czeskiego „Artisa”, bo sezon się zbliża i czymś trzeba grać. Przy okazji zanurzyłem się w ową knieję inicjatywy prywatnej, jeszcze nie zrąbaną toporem podatkowego domiaru, pomiędzy Kruczą a Marszałkowską. W kwadracie wyburzonych domostw utrzymuje się ciągle stan popowstaniowy: prowizorycznie łatane ruiny, ocalałe bramy, osobne jak łuki zbolałego triumfu nie wiadomo nad czym, strzępy klatek schodowych, sklepy wyremontowane z cudownym sensem prowizoryczności, która trwa już dziewięć lat.
Wpis z „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda przypomina, że kariera tenisowa autora przypadła na czasy, kiedy pierścień reżimu zacieśniał się i uszczelniał, odcinając w końcu graczy od sprzętu innego niż rakiety polonez i piłki stomil. 35 lat później, pod koniec lat 80. uścisk partii zaczął słabnąć i prywatna inicjatywa znów, jeszcze półoficjalnie, doszła do głosu. Tu i ówdzie pojawiały się krótkie serie rakiet donnaya, kneissla czy voelkla. Gdzie indziej koreańskie piłki hanil – dalekie od ideału, ale grywalne. Sami mieliśmy ulubione miejsca Trójmieście – wielki nieoznakowany skład w Gdyni i mały sklepik nieopodal sopockiego Monciaka. Można było trafić na skarb w postaci butów tretorna albo frotki adidasa. Prywatny import? Kontrabanda? Może. Dla nas, wówczas dzieci, jakże podniecający i ożywczy powiew nowego, lepszego świata. Tym smutniej myśleć o tym, jak musieli czuć się tenisiści (i nie tylko, rzecz jasna) w tamtym – gorszym.
foto: Ryan McGuire, → o Białych liniach kortu
akceptacja cookies więcej
Pliki cookies na tej stronie nie są wykorzystywane celu gromadzenia danych osobowych, umożliwiają jedynie prawidłowe działanie serwisu. Zmiana ustawień cookies jest możliwa w Państwa przeglądarce.