Polo polonais

Nie ma chyba prędkości odczuwanej bardziej niż na grzbiecie konia. Tego nie daje nawet szalona jazda samochodem – podkreśla Paweł Olbrych, właściciel podwarszawskiego klubu Buksza, jednego z kilku miejsc w Polsce, gdzie można pograć w polo. I dodaje, że gra łączy cztery elementy, dla których ludzie uprawiają sport – szybkość, grę w piłkę, udział w drużynie i bezpośrednią walkę z przeciwnikiem. Jeśli dodać do tego 2,5 tysiąca lat tradycji i arystokratyczną aurę, można łatwo zrozumieć tych, co zakochali się w dyscyplinie.

Obok bielonego dworku, w którym rozmawiamy, rozciąga się boisko do gry wielokrotnie większe od futbolowego. Mierzy 274 na 146 metrów. Jest niedziela, więc gdyby nie burza, która przeszła przed chwilą, do gry stanęłyby dziś na nim dwie czteroosobowe drużyny – składające się z dwóch napastników, środkowego i obrońcy. Cel gry jest jasny – wbicie piłki wielkości pomarańczy do bramki rywala – szerokiej na 7,3 m – przy użyciu bambusowego kija zakończonego młotkiem. Kij nazywany jest malletem lub maletą. Po każdorazowym wbiciu piłki do bramki zawodnicy zamieniają się połowami. W meczu rozgrywa się od 4 do 8 części trwających 7,5 minuty (chukker, czaker). Trzyminutowe przerwy wykorzystywane są na zmianę konia. Zawodnik korzysta zwykle z dwóch-czterech wierzchowców.

Uważa się, że polo powstało w Persji ok. 2,5 tys. lat temu. Następnie zyskało popularność w Chinach, Japonii i Tybecie, gdzie grę podpatrzyli brytyjscy żołnierze. I się zaczęło. Nowoczesne polo pojawiło się w Europie pod koniec XIX wieku i wkrótce urosło w siłę na tyle, że stało się nawet – choć na krótko – dyscypliną olimpijską. Turnieje polo rozegrano na igrzyskach w 1900, 1908, 1920, 1924 i 1936 roku.
W tym samym czasie nowy sport trafił nad Wisłę. Pierwszy mecz rozegrano w 1911 r. w majątku Potockich w Łańcucie. Pamiątką tamtych dni jest obraz Wojciecha Kossaka „Gra w polo” przedstawiający hrabiego Alfreda III Potockiego, łańcuckiego ordynata, goniącego po boisku. Przed dwoma laty obchodziliśmy więc stulecie polo w Polsce. Z tej okazji Mennica Polska wydała okolicznościową plakietę – na tombakowym tle jeździec szykuje się do uderzenia piłki.
W dwudziestoleciu międzywojennym w polo grywali arystokraci i kawalerzyści. Własnymi drużynami mogli pochwalić się – obok Potockich – ułani z Poznania i Gniezna, warszawscy szwoleżerowie, czy kawalerzyści z Grudziądza. Były to jednak łatwe trudnego początki, bo niebawem wprowadzono regulamin zabraniający kawalerzystom gry na koniach służbowych, a w związku z ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym, łańcucki poloklub zaprzestał wkrótce działalności. Potem było jeszcze trudniej. Polska ludowa nie była przyjazna takim dyscyplinom jak tenis czy golf, tym bardziej więc nie mogło być mowy o polo.
Aż do roku 2003. Wtedy to na stołecznym Torze Wyścigów Konnych dwie trzyosobowe drużyny – Buksza i Varsovia – rozegrały spotkanie składające się z dwóch chukkerów. Historyczny wynik – 3:1 dla Bukszy.

Zebrała się grupa kilkunastu osób i doszliśmy do wniosku, że będziemy grać w polo – wspomina tamte początki Olbrych. – Każdy kupi konia, a kolega i ja zbudujemy boiska, bo mamy akurat kawałek pola. Minęło pół roku. Podczas tego naszego pierwszego meczu polo w Polsce, na Wyścigach, wystawiłem pięć koni. „Reszta świata” miała… jednego. Kiedy w lipcu 2003 zaczęliśmy rozgrywać mecze w Bukszy, sytuacja była podobna. Łatwo się mówi „będę grać w polo”, trudniej, kiedy trzeba to zrobić. Droga od fascynacji do znacznych wydatków jest długa.

W paru przypadkach to się jednak udało i jeźdźcy uganiają się dziś za piłką także w Polsce. – Klub powstaje dlatego, że znajduje się jeden, drugi wariat, zapaleniec. Ale to tylko początek, bo żeby można było zagrać potrzeba minimum sześciu, a najlepiej ośmiu graczy. A nawet więcej, bo dziś ktoś nie może, a jutro ktoś inny nie dojedzie. Dziś mamy 5-7 miejsc, w których gra się w Polsce w polo – mówi Paweł Olbrych. – Brak precyzji wynika stąd, że słyszeliśmy o paru klubach, w których coś się dzieje, jest ktoś kto próbuje to rozkręcić, ale… to naprawdę nie jest łatwe.
Obok Bukszy wymieńmy więc Warsaw Polo Club w Jaroszowej Woli k. Warszawy oraz Żurawno Polo Club w Piaskach Duchownych na skraju Puszczy Kampinoskiej, w którym gospodarzami są Małgorzata i Kazimierz Czartoryscy. I wreszcie najokazalszy w kraju klub Sowiniec pod Poznaniem należący do Mariusza Świtalskiego (byłego właściciela holdingu Elektromis oraz sieci sklepów Biedronka i Żabka). To jednak ośrodek zamknięty dla postronnych. Powyższa krótka lista pozwala na stwierdzenie, że współczesne polskie polo to mieszkanka arystokratycznych rodów i fortun zbudowanych w burzliwych latach 90. XX wieku.

Zwłaszcza, że o polo naprawdę głośno zrobiło się tu za sprawą za sprawą wpływowego lobbysty – jak się wówczas wydawało – Marka Dochnala. Media obiegły wówczas zdjęcia biznesmena i jego drużyny grających na ośnieżonych boiskach Sankt Moritz. Dochnal był tzw. patronem drużyny (czyli jej właścicielem), a do pomocy wynajął trzech zawodowców. Patroni – mówiąc najkrócej – to panowie, którzy nie umieją grać, ale płacą za to, żeby na boisku wyglądało tak, jakby umieli. – Dla mnie prawdziwe polo to mecz, w którym grają sami zawodowcy, albo sami amatorzy. Wszystko co pomiędzy nie jest prawdziwym sportem, trzeba to potraktować z przymrużeniem oka – mówi właściciel Bukszy.
Dochnal skończył za kratami i zniknął z życia publicznego, jednak wspomnienie o jego grze w polo wciąż żyje w lokalnej świadomości.

Ten człowiek dla swoich celów starał się pokazać polo jako sport dla miliarderów i książąt, którzy po meczu spotykają się na kawie u królowej – mówi Olbrych, którego zdaniem to „pierwsze wrażenie” – na nieszczęście – pozostało u postronnych osób do dziś. – Takie polo oczywiście istnieje, bo ten sport ma coś, czego nie ma żadna inna dyscyplina: mogę być bardzo słaby, ale wynajmę sobie trzech zawodowców i mam swoją drużynę, a dla patrzących z boku laików nie aż ma wielkiej różnicy między moją grą, a grą tych zawodowców.

Można uznać, że każdy kto przychodzi do polo – niezależnie z jakich pobudek – przyczynia się do rozwoju dyscypliny. Z drugiej strony etykietka sportu dla bogatych snobów odstrasza wielu ludzi. Bo choć są turnieje, w których puchary wręczają koronowane głowy, to każdego tygodnia tysiące ludzi spotykają się gdzieś żeby poodbijać sobie piłkę i to oni stanowią 99,9 procent graczy w polo.

Tak więc odbijają. Liczbę grających w Polsce można umownie oszacować na 50. Może jest ich 40, może 60. Licznik jest w ruchu, bo część z nich stanowią cudzoziemcy pracujący w Polsce, którzy przybywają, a potem wyjeżdżają. Komuś innemu akurat gorzej idą interesy, więc nie może sobie pozwolić na droższe hobby. Komuś powiększyła się rodzina i ma mniej czasu. Bo, choć do polo trzeba mieć pieniądze, to znacznie ważniejszy jest czas. W przypadku polo słowo elitarność nie łączy się z pieniędzmi, ale właśnie z czasem. Kluby znajdują się za miastem, więc każda wizyta zabiera sześć godzin. Ile osób może sobie na to pozwolić? Nawet golf, uważany za czasochłonną zabawę, jest lepszy pod tym względem, bo zamiast przechodzić 18-dołkowe pole można pojechać na driving range i poćwiczyć swing przez godzinę.
Na domiar złego polo uchodzi za trudny sport, choć gracze zapewniają, że nauka podstaw przychodzi dość szybko – nawet tym, którzy nie nigdy nie siedzieli na koniu.

Jazda konna nie jest tak trudna, jak się powszechnie uważa. Przecież jeszcze sto lat temu nie było samochodów i większa część populacji potrafiła jeździć konno – mówi Olbrych. – A konie do polo są świetnie ułożone, to profesjonaliści. Po dwóch-trzech lekcjach jazdy można wziąć kilkanaście lekcji z kijem.

A pieniądze? Godzina nauki gry kosztuje około 200 złotych – składa się na to wypożyczenie konia, wynajęcie trenera oraz wykorzystanie boiska. Pierwszy mecz można rozegrać po dwudziestu godzinach treningu, czyli zainwestowaniu 4 tysięcy złotych. Na późniejsze treningi i mecze – kilka razy w miesiącu – trzeba około dwóch tysięcy. Dużo, ale porównując to na przykład z kosztem dnia jazdy na nartach, nie aż tak bardzo.
– Narty są bardzo masowe, bo jeździ się na nich 15-20 dni. Ale gdyby jeździć 50 dni w roku, to okazało by się, że to bardzo drogi sport. Polo też nie jest tanie – bo trzeba to robić przynajmniej 50 razy w roku – porównują poliści.
Oczywiście, aby grać bardzo dobrze, trzeba intensywnie trenować od małego. W Argentynie – która jest w polo niekwestionowaną potęgą – na koń wsiadają kilkulatki. Ale żeby mieć frajdę wystarczy wziąć kilkanaście lekcji, potem trenować kilka razy w miesiącu i grać. Przecież nie każdy, kto idzie na podmiejski kort, chce być mistrzem Wimbledonu. Radość z gry zaczyna się dużo wcześniej.

Podstawowa zasada polo polega na grze drużyn o zbliżonych handicapach, czyli o równych umiejętnościach (zawodnicy mają handicapy od minus 2 do 10). Suma handicapów zawodników daje handicap drużyny. Graczy z najwyższym handicapem – 10 – jest na świecie około dwudziestu, z czego zdecydowaną większość stanowią Argentyńczycy. I właśnie w Argentynie rozgrywany jest turniej w którym uczestniczą drużyny z handicapem 40 lub bardzo zbliżonym.
W Europie udałoby się zebrać drużynę z handicapem 26. Polska jest w stanie wystawić drużynę z handicapem 1. Dlatego tradycyjnie rozumiane mistrzostwa świata w polo nie mają sensu. Można niemal bezbłędnie określić czołówkę takich zawodów: Argentyna, Brazylia, Meksyk, USA, Anglia, Hiszpania, Francja…

Karty w światowym polo są rozdane, co wynika z kontekstu społeczno-ekonomicznego. Argentyna, bo potrzebne są łatwo dostępne konie. Do tego wielka własność ziemska – znów Argentyna, a także Brazylia, Chile, USA, Australia, Nowa Zelandia, RPA… Oni tam mają pod ręką konie, boiska, pogodę i ludzi, którzy potrafią grać. Wszystko jest na miejscu – tłumaczy Olbrych.

– A nam tu chodzi o rozwój polo amatorskiego, bo w końcu innego w Polsce nie ma – dodaje. – Chcemy, żeby ludzie czuli radość z pokonywania własnych słabości i ograniczeń, robienia postępów. A nie żeby grali jacyś zawodowcy, a nasi amatorzy niemal nie podjeżdżali do piłki, za to potem mogli powiedzieć „ale sobie fajnie pograliśmy”. Wolimy poodbijać we gronie znajomych na tym samym poziomie, a potem wspólnie zjeść obiad. Gramy dla samej radości gry, a nie dlatego, że coś jest modne czy pokazywane w telewizji. Pielęgnujemy taką XIX-wieczną ideę dżentelmena, który potrafi żeglować, grać w tenisa, golfa i polo. Nie musi być od razu mistrzem świata, ale potrafi.


foto: Land Rover MENA

 

akceptacja cookies więcej

Pliki cookies na tej stronie nie są wykorzystywane celu gromadzenia danych osobowych, umożliwiają jedynie prawidłowe działanie serwisu. Zmiana ustawień cookies jest możliwa w Państwa przeglądarce.

zamknij

autor